i upadłe, kiedyindziej świecące się od nienawiści i potęgi, jak białe kły tygrysa. Jedno z nich, lewe, było jakby większe i bardzo często całkowicie znieruchomiałe. Najszczerszy ich wyraz, najbardziej prawdomówny — był ironią. Ten wzrok nieznośny, przenikliwy, jak promień Roentgena, uparty, ciężki, zapierał czasem mówiącemu dech w piersi, niby ciemny otwór lufy rewolweru, raptem przystawionej do czoła. Judym bał się zawsze tych spojrzeń bardziej, niż najlepiej zbudowanych sylogizmów. Bezlitośna ich badawczość nie ufała ani jednej sentencyi, wypowiadanej przez usta i zdawała się zapuszczać palce do korzeni każdej myśli, każdego wzruszenia, każdego odruchu, do tych rzeczy skrytych, jakich człowiek sam w sobie spostrzedz nie ma siły. Wzrok Korzeckiego szpiegował w rozmówcy każdą, choćby najlepiej schowaną, nieprawdę, pozę, każdy drobny fałsz. A znalazłszy taką gratkę, rzucał się z radością, z dziką uciechą i bawił się jej podrygami, jak kot myszą, schwytaną w szpony. Tysiące udanych zdziwień, sfabrykowanych wylewów admiracyi, chytrych podnieceń do dalszej, niewinnej blagi strzelały z jego czarnych źrenic, jakby żywem srebrem powleczonych. Aż wreszcie wypełzało z nich wejrzenie prawdziwie szatańskie, tępy cios w piersi który odbierał mowę i paraliżował myśli.
— Słyszałem coś, piąte przez dziesiąte, że zamieszkaliście na wsi, — mówił, siadając przy stole.
— W zakładzie leczniczym...
— Ach, prawda! W Cisach.
— Tak w Cisach.
— No i dobre to miejsce?
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.