Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

go przedewszystkiem niezbędność rozmowy z Korzeckim. Tamten, jakby zgadując jego myśli, mówił:
— Ja nie będę z wami ani gadał, ani się o nic rozpytywał. No?
— Nie, nie.
— Gdzież chcecie stanąć w Warszawie? W hotelu? Gdy człowiek jest zmęczony i ma z nerwami...
— Ja wcale z żadnymi nerwami nic nie mam do roboty! Jeszcze ja będę chorował na nerwy, na te jakieś głupie nerwy! Znosić nie mogę tego szafowania nerwowością...
Korzeckiemu z lekka rozszerzyły się powieki i mały uśmieszek przemknął się wskroś twarzy. Wnet znikł i jego miejsce zajął wyraz niezwykły na tem obliczu: głęboki szacunek i uwaga. Judym spojrzał na swego towarzysza i doznał ulgi. Wistocie: dokądże pojedzie? Będzie się błąkał w ulicach Warszawy, tłumiąc w sobie drgawki nienawiści i tęsknoty?
— Ależ ja wam zrobię piekło swoją osobą... — mówił głosem daleko mniej szorstkim.
— Pojedziemy w oddzielnych przedziałach, nawet wagonach, jeśli o to chodzi. Dadzą wam pokój do spania i także będziecie mogli wcale mię nie widywać.
— Cóż znowu?
— Nic znowu. Ja wiem, co mówię. Zresztą ja mam w tem pewne wyrachowanie.
— Co za wyrachowanie?
— Takie jedno.
— Ależ przecie ja już bilet kupiłem do Warszawy.
— No więc cóż z tego? Zaraz pójdę i kupię