Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

nivem... tony jego głosu były nieco ostre, schrypłe. Słyszę go w tej chwili... Ach Boże! Zazwyczaj, gdy powtóre zaczynał werset, ksiądz wracał i wtedy krople wody święconej padały na czoła pańskie, którzy staliśmy w ławce kolatorskiej. Krople wody święconej... Święte, chłodne krople... A ta melodya błagająca, ufna, to śpiew dziecka, to westchnienie duszy prostej, która się nie boi... Czy pan nie widzisz że z głębi tych wyrazów patrzą w niebo oczy wytężone, zalane łzami? Lavabis me et super nivem dealbabor...
Wieczór zapadał. W oddali widać było lampy elektryczne, rozlewające dokoła siebie bladoniebieską zorzę. Dawał się słyszeć gwar oddalony. Powóz pędem wjechał w uliczkę czegoś w rodzaju mieściny i zatrzymał się przed piętrowym, odrapanym domem. Judym wszedł za swym gospodarzem na górę. Mieszkanie było dość obszerne, ale puste, jak psiarnia. W jednym pokoju sterczały wieszadła, niby jakieś dziwaczne straszaki na wróble, w drugim tuliło się do ściany łóżko żelazne, w trzecim stał na środku stolik kartowy i znowu łóżko, oraz trocha niezbędnych gratów.
— Rozgośćcie się w tych salonach, jak potraficie, a ja zajmę się zdobyciem jadła, tudzież napoju, — żartował Korzecki, wychodząc z mieszkania.
Za chwilę wszedł człowiek, czarny, jak węgiel, niosąc walizy. Pocałował Judyma w rękę, licho wie z jakiej racyi, i zaczął znosić z sąsiednich lokalów szklanki, powyszczerbiane talerzyki, widelce, noże. Wkrótce potem zjawił się Korzecki z wiadomością, że będzie befsztyk i piwo.
— Czy nie podziwiacie spartańskiej skromności