Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

dzoną, ale je lada chwila opuszcza, idąc dalej. Te szczególne budowle wywoływały w pamięci Judyma obraz miasteczek, niedyś widzianych na włoskiem zboczu Alp, w okolicach Bellinzony, Biasca i Lugano. Mieszkał tam, jak i tu człowiek zgłupiały od walki z przyrodą, która mu nic nie daje, prócz kromki chleba i łyka wódki, przerzucany z miejsca na miejsce, wegetujący z dnia na dzień.
Od jednej do drugiej zagrody lazł znudzony pies, z najgłębszą obojętnością spoglądający na przechodnia, wlokło się babsko zniedołężniałe, w kiecce szarej, koloru bagna, i tułało się zamoczone, brudne i smutne dziecko. Z jednego boku szosy, w dużym rowie, ujęta w twarde brzegi, żywo płynęła rzeczka. Woda jej, pompami wypchnięta z dna kopalni, była ryża, osadzająca na piasku, na badylach trawy i odpadkach w głąb rzuconych muł rudy, jakby startą cegłę.
Był dzień mglisty. Prószył co pewien czas lekki deszcz.
Od chwili do chwili w oczy idącego Judyma rzucał się nowy, czerwony mur z cegły, albo domostwo mieszkalne, które już przed dwudziestoma laty waliło się w gruzy.
Świsty lokomotyw, we mgle na wszystkie strony pędzących, głuche wzdychanie sygnałów kopalnianych, oddech maszyn wszędzie, daleko i blizko robiących, wprowadzały uczucie Judyma do jakiegoś dziwnego kraju. Nie był sobą. Nie mógł znaleźć i pochwycić swych uczuć. Żyły w nim te same, ale się z nimi coś stało.
Było mu źle, ciężko, rozpaczliwie, ale nietylko