Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

dlatego, że niema Joasi. Tysiące bolesnych wzruszeń wdzierały się do jego serca. Niektóre widoki i dźwięki, zdało się, pochłonęły tęsknotę za Joasią, zżarły ją olbrzymiemi gardłami i tylko słabe, zgubione jej echo odzywa się w ich mowie.
Tak przemawiał krzyk, zupełny krzyk dzwonka kopalni, odzywający się zdala, skoro tylko z zabudowań zionęły wielkie kłęby pary i szpule na ich szczycie puszczały się w ruch swój niespracowany. Tak przemawiał turkot wagonów z węglem, pędzących po ziemi w głębi wydrążonej.
Wolno idąc szosą, Judym co pewien czas mijał przecinające ją szyny. Przy jednej z takich bocznic, jak przez sen, widział czarnego zestarzałego człowieka, który siedział w budzie na pół w ziemi wykopanej i mętną, prawie oślepłą źrenicą pilnował jakiegoś porządku. Dalej na szynach, które szły wprost w terytoryum kopalni, gdzie panował nieustający ruch dużych wagonów, obładowanych węglem, uwijał się inny człowiek. Ubrany w baranią czapę, sam podobny do ruchomej kupy węgla, gdy chciał zatrzymać wagon, siłą rozpędu lecący, pełen czarnych brył, skropionych z wierzchu wapnem, siadał na drąg przytwierdzony do hamulca i, podwinąwszy nogi, mocą swą i ciężarem wstrzymywał koła. W duszy Judyma błąkało się dla tych ludzi przywitanie, czy pozdrowienie, ale na usta nie miało siły wypłynąć.
Obchodził ich w milczeniu. Piersi jego trzęsły się, a w nich serce. Najtajemniejsze, najbardziej istotne uczucie wewnętrzne witało w tych ciemnych i brudnych figurach ojca i matkę.