Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz zbierzcie wszystkie siły, albowiem nadszedł czas próby...
Wprowadzeni przez lokaja do mieszkania, znaleźli się w salonie, którego okna wychodziły na miasto. Miękki, puszysty dywan tłumił echo ich kroków. Rolki krzeseł wyścielanych atłasem ginęły w nim zupełnie i toczyły się bez szelestu. Na ścianach wisiały obrazy i sztychy w ramach niesłychanie szerokich i »bajecznie« ozdobnych.
Korzecki usiadł na fotelu ze skromną minką i, przybrawszy pobożny wyraz, prezentował Judymowi oczami sufit i tapety. Idąc mimowoli za tą wskazówką, doktór zobaczył malowidło, wyobrażające jakiś pejzaż z ruinami i pastuszkiem...
Zanim wszakże zdążył przyjrzeć się tapetom, ozwał się we drzwiach głos gospodarza:
— Szanownego inżyniera dobrodzieja, gościa miłego, a rzadkiego...
Korzecki przywitał się z wchodzącym i zaraz głosem pełnym powagi wymówił nazwisko towarzysza:
— Doktór Judym.
Gospodarz wyciągnął rękę i uścisnął podaną prawicę z ukłonem, który go, ze względu na tuszę, musiał kosztować nieco fatygi. Zajęli atłasowe miejsca, pogrążyli nogi w miękkościach dywanu i toczyli rozmowę »de nihilo«, to jest o przedmiotach, nie mających najmniejszej wartości. Mówiono o fizyognomii okolicy, o warunkach klimatycznych i hygienicznych Zagłębia, oraz o tym podobnych romansach. Gospodarz był to pan wyniosły i prawie otyły. Czaszkę miał nagą, błyszczącą i mocno sklepioną. Taki czerep mógłby