Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże panna Helena, czy wciąż jeszcze zajęta Ropsem?
— A tak, ona swym Ropsem... proszę panów tędy...
Wszyscy trzej weszli do sąsiedniego gabinetu, urządzonego z przepychem. Zaścielał go dywan i wypełniało mnóstwo sprzętów, nad którymi królowało niejako wspaniałe biuro. Kandelabry, figurynki, fotografie w ramach stojących, przyciski i mnóstwo książek — piętrzyły się na niem. Ściany zawieszone były malowidłami i rysunkami, a biblioteka rzeźbiona misternie połyskiwała od złoconych tytułów.
— Widziałeś pan to głupstewko?
Korzecki przymrużył powieki i z wyrazem najgłębszej ciekawości badał wskazany obrazek.
— Kupiłem tę sztuczkę w Medyolanie, w tej, wiecie panowie, budzie, co to Cenacolo Vinctano... Otóż zaszedłem tam... Był upał. Za oknem, słyszę, musztruje jakiś oficerek z wrzaskiem oddział tych rycerzy, których później rozmiata, jak śmiecie, byle Menelik... Patrzę, że kopiuje Wieczerzę jakiś młody włochino. Śliczny, szelma, jak najcudniejszy obraz! Włosy na łbie wzburzone, nos, panie, usta, oczy, jak u jastrzębia. Maluje, maluje... Przyskoczy do swych sztalug i tnie pędzlem, ale to w całem znaczeniu tego wyrazu — tnie. Widzę, — zrobił tylko jedną figurkę, a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To mię, powiem panom, tak uderzyło, że tysiąc razy bardziej, niż oryginał. Co za wyraz, co za twarz! Jak te oczy patrzą! To jest przecie apostoł... I nietylko apostoł, ale człowiek, który z boleścią pyta: — czy ja cię mam wydać, mistrzu i panie? Ani sposobu wytrzymać; mówię do tego malarzyka: