widzieć, ile odczuwać śliczne kształty. Włosy miała jasne, prawie białe, o kolorze połyskującym świeżo heblowanego drzewa świerku, — oczy błękitne, tak samo, jak ojciec, tylko bez surowości i zimna tamtych. Zdala wywarła na Judyma dziwne wrażenie róży ledwo, ledwo rozkwitłej. Coś pisała, czy rysowała. Nieoczekiwane wejście obcych panów trochę ją zmieszało. W prawej ręce ściskała bezradnie ołówek i dopiero, witając przybyłych, zmuszona była rzucić go na stół. Spotkanie jej w pracowni uwolniło Judyma i Korzeckiego od zwiedzania dalszych ubikacyi apartamentu.
Wrócili do pierwszego salonu. Panna Helena szła z Korzeckim, rozmawiając swobodnie i życzliwie.
Twarz jej ładna, okrągła, kwitnąca od rumieńców, które ciągle ukazują się i znikają, zwracała się w jego stronę i jasne, niespokojne oczy wpatrywały się z natarczywą ciekawością. Korzecki w jej towarzystwie spochmurniał, jakby się raptem zestarzał. Mówił głosem oziębłym, bez sarkazmu i złośliwości. Patrzał na nią w zamyśleniu, ale z pewnym rodzajem niechęci. Judym, wysłuchując z fałszowaną uwagą zdań dyrektora o rozwoju przemysłu w Zagłębiu, słyszał urywki dyalogu tamtych dwojga. Obijały się kilkakrotnie o jego uszy nazwiska: Ruskin, Maeterlinck...
Zanim wszakże zdołał pochwycić sens tej rozmowy, wszedł do salonu młodzieniec lat dwudziestu paru i witał się z Korzeckim zapomocą silnego wstrząsania jego prawicy.
Za chwilę przedstawił się Judymowi:
— Kalinowicz.
— Zapewne syn... — pomyślał doktór.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.