— Gdzie istnieje przymus szkolny.
— Gdzie sześcioletnie dziecko z największą przyjemnością idzie do wspólnego domu zabawy. Opowiadają mu tam cudowne baśni. Zawiera tam pierwsze w życiu znajomości i doznaje tajemnych, pierwszych rozkoszy poznawania. Ale i z tej szkoły myśl idzie dalej.
— A idzie dalej... Nie ulega jednak wątpliwości, że wyuczenie się abecadła, sylabizowanie i bazgroty kaligraficzne — jest to męka.
— W chederze... jeszcze jaka! Jaka piekielna!
— W szkole również. A tej torturze dziecko musi być poddane. Każde, które tylko przyjdzie na świat i dożyje wieku właściwego. Cierpienie! Wszelka praca jest cierpieniem. Cóż tu mówić! Taka sprawa hygieny. Zapomocą czego mogą zwalczyć w naszych miasteczkach epidemię? Rozumie się, że zapomocą przymusu. Co czynić ze zbójami, rzezimieszkami?
— Dajmy pokój zbójom. Ilekroć kto zbyt nastaje na różnych zbójów, takiego doznaję wrażenia, jakby się o coś mścił na nich.
— Więc cóżbyś pan z nimi zrobił?
— Ja... ja zrzekam się na to pytanie odpowiedzi.
Korzecki mówił to z oczyma płonącemi. Zdawało się, że między jego otwartemi powiekami stoją przeźroczyste ognie.
— Dlaczego? — cichym głosem zapytała panna Helena.
— Dlatego proszę pani... dlatego... Nie umiem na to odpowiedzieć.
— Dlaczego? — nastawała raz jeszcze.
— Nie umiem. Trochę mię głowa boli.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.