Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan doktór, jak słyszałem, wraca właśnie z Paryża? — zagadnął z nienacka dyrektor.
— Dwa lata już minęły od mojego powrotu...
Korzecki zwrócił się z żywością w ich stronę i czekał tylko chwili, żeby się do tego dyalogu przyłączyć.
W tym samym momencie lokaj odchylił portyerę i złożył ukłon pannie Helenie. Ta wstała i prosiła na herbatę. Przeszli do sąsiedniego pokoju i zasiedli przy obszernym stole, zastawionym mnóstwem talerzy, półmisków, szkieł lśniących.
Młody Kalinowicz siedział przy Judymie. Zawiadomił go, że dopiero co skończył politechnikę w Charlottenburgu, że wraca tam jeszcze dla »zrobienia doktoratu«, a tymczasem przypatruje się temu rynsztokowi, którym złoto płynie do Francyi.
— Panie! — wołał, — włosy powstają na głowie, kiedy się patrzy na to, co się tu dzieje. Nie chcę ubliżać nikomu, ale taka, naprzykład, pomoc lekarska odbywa się w sposób zupełnie pocztowy. W dniu oznaczonym lekarz, »mający pod sobą« z ośm fabryk, jedzie z miejsca na miejsce... Czy to panu nie sprawia czasem przykrości?
— Nie, Boże broń... Pragnąłbym sam znaleźć tutaj zatrudnienie, więc muszę poznać stosunki do gruntu i z każdej strony.
— Czy tak? A wie pan, że to ciekawe... Więc pan pragnąłby tu osiąść... I poczynił pan już w tym celu jakieś kroki?
— Nie, wcale.
— Czy ma pan jakie znajomości?