Uczeń, nie wiedząc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi na nogę.
— A na co chora mama pańska? — zagadnął Judym tonem jak najbardziej delikatnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dźwigająca do góry z całej mocy, z całej duszy.
— Na płuca.
— Czy kaszle?
— Tak, proszę pana doktora.
— I dawno to już?
— Tak, już dawno.
— To jest... jakie dwa, trzy lata?
— Jeszcze dawniej... Jak tylko zapamiętam...
— Jak tylko pan zapamięta mama była chora?
— Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.
— A teraz leży?
— Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może chodzić.
— Dobrze, proszę pana, to pojedziemy. Można zaraz.
— Jeżeli tylko pan doktór...
— O, musimy naprzód zjeść obiad — to darmo! — wtrącił się Korzecki.
— Ale jeśli pan doktór... — z pośpiechem mówił uczeń.
W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo i do reszty się zmieszał.
— Widzi pan... doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.
— Ja... o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw...
Wkrótce dano obiad.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.