Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

nędzna siedziba. Dwór opuszczony jeszcze bardziej, niż budynki folwarczne, przed którymi gnił nawóz i szkliła się fioletowa gnojówka, bielał w cieniu czterech lip, rzędem rosnących u wejścia. Tam stało posłanie, na którem leżała chora.
Zjawienie się bryczki wywołało istny popłoch w otoczeniu domu. Biegały tam różne osoby. Naprzeciwko Judyma wyszedł jegomość mocno szpakowaty, ogorzały i rekomendował się, jako mąż chorej. Za nim sunęły z ciekawą trwogą dwie nieładne panny, dla których ten przyjazd był zapewne fenomenalnem zdarzeniem.
Judym wziął się bez zwłoki do badania chorej. Była to kobieta lat czterdziestu paru, zeschnięta, niby wiórek. Ceglasty wypiek, jak równa elipsa, płonął na jej lewym policzku. Pierwsze zbadanie wykazało odrazu suchoty w ostatniem stadyum. Tylko dla zamaskowania istoty spostrzeżeń Judym długo i szczegółowo słuchał, jak resztką siły pracują te biedne płuca. Gdy już nic nie zostawało do zrobienia, uczuł dziwny smutek.
Cóż tu powiedzieć? — myślał. — Czy kłamać i udawać?
— Jakże pan konsyliarz znajduje stan mego zdrowia? — spytała chora, gdy usiadł na krzesełku i myślał.
— Proszę pani... nie będę ukrywał, że to jest stan dość ciężki, ale z tem ludzie żyją, osobliwie na wsi. Znam wiele wypadków tego rodzaju. Ja pani przepiszę szczegółową kuracyę.
— Ach, będę panu konsyliarzowi wdzięczna do śmierci... — szepnęła, patrząc w twarz jego płomien-