— Ach, gdyby to nie dziś, gdyby tylko nie dziś.. Żeby się to chociaż już było zdarzyło... — szeptały jego blade wargi.
Na dworcu spotkał już kilka osób, które go uchyleniem kapelusza witały. To jeszcze bardziej odbierało mu pewność siebie.
W dali rozległ się sygnał, zwiastujący pociąg i wkrótce, jak barwne dzwona węża, długie ciało zaczęło się przeginać w zwrotnicach. W jednem z okien doktór zobaczył Joasię. Była ubrana w skromny kapelusik podróżny. Miała szarą suknię. Gdy szła ze schodków wagonu cudna, jak uśmiech szczęśliwy, jakoś dziwnie urocza, rozpiękniona, Judym doświadczał śmiertelnych dreszczów. Zdawało mu się, że u jej stóp, u jej nóg najdroższych umrze z boleści...
Przez chwilę nie mogli przyjść do słowa. Nawet uściśnienie rąk wydało im się czemś dziwnem, a wzajemna obecność i możność rozmowy bez świadków, gdy szli ulicą poza obrębem dworca, zdumiewającą niespodzianką. Judym czuł na prawej dłoni rozkosz dotknięcia ślizkiej, delikatnej, ogrzanej rękawiczki. Jak drogi skarb, nieznacznie przycisnął tę rękę swą do piersi niby dla wyprostowania klapy surduta, i powierzył ten uścisk sercu, w którem wiła się zamknięta żmija. Szli szeroką ulicą, po bruku uwalanym w błocie, mówiąc o rzeczach obojętnych. Panna Joasia zmuszoną była dbać o swą suknię.
Kiedy niekiedy podnosiła oczy pełne blasku i wówczas odrobina żalu za tak sztywne przyjęcie ukazywała się na jej czystej twarzy.
Judym dostrzegł i to także.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.