że wola... W jasnem powietrzu, między zielonemi kępami igieł płynął pod niebem. Knieja obejmowała go tajemniczem ramieniem swojem, puszcza go znowu brała, matka rodzona, puszcza — dusza praojcowska, puszcza — siostra-miłośnica. Zamierał jak westchnienie ów żałosny świst — poświst... Gdzie zamierał?
Może na zburzysku wysokich skał, które się po odejściu fal i pian morza rozpadły w rumowie głazów, mchami rudymi porosłe... Może w kolisku dębowych pniów, do gruntu zmurszałych, które zwartą strażą otaczają prochy z przyciesi świętej kontyny, gdzie przed wiekami Pogoda łaskawie przyjmowała obiaty... Może na czole kamiennem, na twardych piersiach bożyszcza Lelum-Polelum, które śpi w dole nieznanym, mchem tysiąca zim i tysiąca wiosen okryte, i spać będzie nikomu nieznane na wieki wieków... Może w tropach wiecznego jelenia, który między rogami nosi po lasach drzewo krzyża świętego, a ukazuje się ludziom raz na sto lat...
Kiedy nadciągała zdaleka owa pieśń lasów, zdało się Rafałowi, że płynąć będzie przez jego ciało tak samo, jak przez drzewa. Zapominał wówczas, gdzie jest, i co się z nim dzieje. Snuły się w nim wspomnienia nieujęte, niedotykalne, zamglone, przedziwnie żebrzące o pamięć. Był daleko od tego miejsca, nie pod szczytem Łysicy, na stanowisku. Był w ogrodzie swego dzieciństwa. Tajała kra i okiść wszystkiego, co rzeczywiste... Ogród zapomniany, na tyłach starego dworu. Rozłożyste jabłonie z pniami w pewnych miejscach zwężonymi od dawnych szczepień, jak butle. Pęki, bukiety różowych kwiatów... Bujny agrest, gęste porzeczki
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.