w kącie ogrodu, spada, trzepocząc skrzydłami, złotolita wiwilga i broczy krwią mokre trawy. Ach, jeszcze widać jej otwarty dziób i straszne, przeraźliwe oczy! Słychać jej sepleniący syk, zdławiony, gdy po nią rękę wyciągnął. I nagły ów strach! Nagły, przeszywający strach, radość, zemstę, rozkosz i niewysłowiony, dziecięcy ból. Trzepie się ptak i miota z boku na bok. Wstaje na nogi... Oczy jego zmętniały, kilkakroć wytężyły się jeszcze. Patrzą. Coś je zamazało, zawlekło...
Kiedy to było i gdzie? Czy były naprawdę, czy mu się śniły tylko te okrutne, ptasie oczy, wbite w pamięć, jak gwoździe, wbite w rany, które na samym początku życia istnieją?
Ale oto cisza nastaje, a pospołu z nią, niby chmurki w wyżynie, inne przepływają widzenia.
Las ciemny, srogi, oświetlony blaskiem księżyca. Ogromne śniegi na nim leżą, na czarnym lesie. Dzwonią janczary i echo ich odbija się w kniei, jak zuchwałe wzywanie do boju. Księżyc w zimnym przestworze króluje. Źrenice nie mogą oderwać się od jego tarczy, i przedziwne szepty, półsłowa, wreszcie jakieś wyrazy płyną do niego z piersi. To bezlitosne światło woła ku sobie, wciąga na wysokość ku słodkiej harmonii, ku rozkosznym, jak ta leśna, melodyom... Ojciec lubi tamtędy jeździć, drogą »na las«, mało znaną. W tych ostępach włóczyły się stada wilków. To też, gdy wjeżdżano w posępne gąszcze drzew zwartych, podsypywano prochu na panewki dwu flint, i dobywała się z za pasa podwójne pistolety. Słychać jeszcze szept modlitw matki... Dreszcz zimny do szpiku przejmuje i, niby czyjeś skostniałe palce, podnosi włosy na głowie. Jan-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.