Zaraz odcinał się chór panieński:
»Granatowy fraczek, woskowane buty —
Teraźniejsza młodzież same bałamuty«.
I znowu z góry donośnie, siarczyście, zanosiły się skrzypce, basy i flety, głusząc wszystko.
Rafał, jak większość najmłodszych kawalerów, jechał konno. Pierwszy to raz w życiu dostał od ojca pozwolenie zażycia faworytnej »Baśki«, młodej klaczki swego chowu. Baśka liczyła sobie dopiero trzy wiosny. Pochodziła z ojca czystej krwi araba i matki polki. Była płocha, żywa, a przecie nad wszelkie słowo rozumna. Główkę miała maleńką, śliczną. Siwa sierść pokrywała jej skórę, cienka, jak jedwabnica. Klacz szła w pląsach, stroiła ogniste skoki. Bawiła się, jak człowiek: to nastawiwszy uszka i rozdymając nozdrza z chrapaniem, słuchała muzyki, to za nią w żartkich lansadach szła, niosąc jeźdźca rozkosznie, jak w kolebce. Rafał był szczęśliwy, co się zowie. Kieliszek starego węgrzyna, wypity gdzieś w ostatnim dworze w Górkach, Ossolinie, czy Nasławicach, rzucił jego uczucia jakoby na ptasie skrzydła. Koń niósł go wskroś tych zasp, których zimny oddech tak miłośnie mu twarz ochładzał... A w saniach, lecących przed nim, te dwie panie... Jedna starsza, mężatka, czy wdowa; druga — młodziutka dziewczyna. W blasku księżyca widział ich głowy i kołpaczki: u jednej — starożytny, sobolowy, z kitą osadzoną wśród brylantów; u drugiej — okrągły, suty, z gronostajów cynkowanych.
Osobliwie ta starsza, w salopie złotego koloru z puszystem futrem... Tańczył z nią krakowiaka i mó-