swych spojrzeń. Widział oczy i rozchylone usta, małe, ponsowe, czuł nawet unoszący się nad saniami w czystem powietrzu zapach l’eau de la reine d'Hongrie, tak poczciwie zwany larendogrą. I były chwile, że jak przykuty, jak we śnie, sam nie wiedząc czemu, wpatrywał się w te oczy, które się do niego śmiały z serdecznością i szczęściem.
»Bo nie masz krainy, niemasz takiej strony,
Gdzieby nie kochali chłopcy cudzej żony...«
— wyleciały, jak z procy, skądś, aż z ostatnich sanek, swawolne słowa. Niby groty z ognia uderzyły w Rafała i jakoby oczywiste prawdy zatrzęsły nim aż do samej głębi duszy. Pochylił się na kark konia i tylko siłą wstrzymał ręce, żeby go nie objąć i ust płonących nie przycisnąć do wzdętej jego grzywy.
Jeden głos męski potężny, drżący od siły i wesela, śpiewał w nocy:
»Nie będę się żenił, nie będę się śpieszył...
— Jeszcze czego! — wołał drugi.
»Będę się umizgał i dziewczęta cieszył...«
— ciągnął pierwszy z taką szczerą prawdomównością w każdym tonie, że wszystkie sanie wybuchnęły śmiechem radosnym, prawdziwym aż do samego dna. Był to jakgdyby akord tej samej pieśni, jakby okrzyk zgody czułej, jakby potwierdzenie prawdy nieomylnej, a długo zamącanej przez kłamców.