Zdala, zdala, od przednich sań leciała piosenka:
»A ja się stanę małą ptaszyną
I okryję się gęstą krzewiną...
— Jednak ja twoja nie będę!
Mają cieślowie takie topory,
Że wycinają lasy i bory...
— Jednak ty moją być musisz!...«
Pieśń ta, w inną stronę, jak wiatr, poniosła duszę Rafała. Dłonie jego ścisnęły jak gdyby toporzysko siekiery, i ramię kurczyło się, żeby z całego duchu ciąć owe »lasy i bory«. Ujrzał je w oczach, jak żywe: bory niezmierzone, głuchą świętokrzyską puszczę. Wionął na niego smutek i żal...
— Także to nas waćpan zabawiasz, mości kawawalerze, — rzekła nagle starsza z pań.
— Ale bo ja... właśnie w tej chwili... — bąkał Rafał zmieszany, nie mogąc znaleźć słowa odpowiedzi.
— Ani nam nie śpiewasz pięknych piosenek, ani grzecznym dyskursem nie rozweselasz. Niemy waćpan jesteś, jak ten worek skórzany, w którym nogi trzymamy. Tyle, że z nami jedziesz, jak i on...
— Nie umiem śpiewać. I dlatego właśnie...
— Toć to kulig, nie pogrzeb. Waćpan jedziesz na swym koniu za naszemi saniami, jak za trumną.
Rafał płonął ze wstydu, ale w tonie mowy pięknej pani nie czuł gniewu, ani odrazy. To też pod wpływem nagłej decyzji zeskoczył z konia i stanął w tyle sanek. Przez chwilę myślał, że za ten krok będzie cierpiał srogie jakieś kary, ale było mu wszystko jedno.