Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

w źrenicach źrenicami, zaczarowani przez uśmiechy, omdlałe ze szczęścia. Zdumienie przenikało ich serca aż do samej głębi, i trwoga nieznana a nie przekraczająca czasu mgnienia powieki. Oczy jej błękitne, jak w dzień letni dalekie lasy, stawały się z nagła ciemnemi i nabierały siły ognia, na obraz płomieni prędko wybuchających. Wtedy przez krótkie chwile iskrzył się w nich jak gdyby gniew, drżały jakieś pragnienia, żal powstały z niczego... Nie wiedzące o sobie wzruszenia, gorące, namiętne, dziecięco-niewinne i naiwnie-lubieżne, przepływały szybko przez twarz i gasły nagle w wybuchach śmiechu niespodzianego, a ostrego, jak toczony sztylet. Wszczynali jakąś rozmową, nie wiedzieć dlaczego półgłosem prowadzoną, o wszystkiem i niczem, o niebie i ziemi, o frakach i najładniejszych imionach, o łacinie i głębokim śniegu... Od tej rozkoszy ciągle odrywały Rafała wskazówki ojca, nawoływania matki i sióstr. Dawał tedy szturchańce i rady sługusom, zapraszał co znaczniejsze osoby do jedzenia i picia, a nawet podawał fajki i własnoręcznie zapalał fidybusy. Kłaniał się, mówił niezliczoną ilość słów grzecznych, ledwo, ledwo rozumiejąc, co mianowicie mówi. Ten stan niepewności języka bardzo potęgowało ciągłe przepijanie do młodych sąsiadów. Pierwszy to raz w życiu Rafał pił bezkarnie, i to starego węgrzyna. Gwarzył też coraz głośniej, śmielej, płynniej, kwieciściej. Biegał między tłumem i coraz jawniej szukał oczyma panny Helenki.
Tak minęła noc.
Nad ranem, po dłuższym odpoczynku, muzyka znowu zagrała. Młody gospodarz wychylił jeszcze kilka