nach z kitaju, sagatysu, kamlotu. Niektórzy coś krzyczeli ochrypłymi głosami. Jeden podnosił co chwila cybuch, gruby jak maczuga, grożąc niewiadomo komu. Naprzeciwko niego stał szlachcic, chudy, mizerny, zawiędły i wołał:
— A, mówię, tak! To tak, mówię! Czekajże, rybenko... Odrazu rym go w pysk, rym z drugiej, i to arte. Dopiero wtedy rura mu zmiękła... Do nóg mi. »Wielmożny panie, powiada, wszystko jak przy świętym konfesyonale...«
Ktoś spal na ręku, całem ciałem rzuciwszy się na stół. Okna były otwarte, i jasne światło księżyca dogasało już przy słabym blasku daleko wstającego słońca.
Z izby, gdzie tańczono, dolatywał śpiew krakowiaka, tak rześki, szczęśliwy i radosny, że aż same nogi drgały:
»W Krakowie na sali
Niemcy tańcowali..
Polak wąsem ruszył —
Wszyscy uciekali.«
Naokół przyklaskiwano, przytupywano. Z kąta ozwał się jakiś zapity, ochrypły głos:
— Aby to jedno prawda... Ogromnie te Niemcy pouciekały i to z Krakowa.
Ale go zaraz skarcił i zagłuszył okrzyk powszechny:
— A tobyś aść siedział i ciągnął likwor, skoro go masz przed nosem. Oto filozof...
Rafał poszedł do sali tanecznej, oparł się tam ple-