»Nie będę się żenił, nie będę się śpieszył...
Będę się umizgał i dziewczęta cieszył...«
— Powinieneś zrozumieć tą właśnie głową »wonnościami zlaną«, że innej rady niema. Musisz się zgodzić na tak niewinny i słodki pewnik łysego kpiarza: ut homines mortem vel optare incipiant, vel certe timere desistant. Przecie to takie proste i do wykonania łatwe...
— Ja dzisiaj zobaczę, czy boisz się śmierci, czy nie.
— Rafałku, nie boję się.
— Macte!
— Powiedz mi; długie włosy, jasne, jasne, jasne... Lydia, dic per omnes te deos oro cur properes amando perdere...
Rafał podpierał brodę pięściami, nieruchome oczy wlepiał w szyby okna. Daleko, daleko widział. Olbrzymia, szeroko rozlana woda Wisły gubiła się we mgłach i deszczu. Zatopione w nich wierzby błędnie szarzały. Błonia obrosłe wikliną, daleka przestrzeń tamtego, prawego brzegu z jego miasteczkami, smugami wsi i skrzydłami lasów ukazywały się niekiedy, jak odbicia chmur. Daremnie oczy szukały domów Nadbrzezia, Trześni i kępiastych, a jak lasy rozrosłych parków Dzikowa. Z tego widoku wynurzał się szczególny rodzaj niepokoju. Jak ciemna chmura deszczowa bez wyraźnych granic płynie przez niebo, tak płynęła wskroś ciała nieokreślona żądza zjawisk, stanów i rzeczy tajemnych, wielkich, rozkosznych. Płynęła cicho, milczkiem, zwolna. Była niby nudą i znagła stawała się natarczywością, uderzającą, jakby przeraźliwy szczęk żelaza o żelazo.
Przeszła, przepłynęła...
Szlakiem wyżłobionym przezeń ciągnęły się wdzię-