Krzyś, wbijając napróżno krótkowzroczne oczy w zamazane szyby.
— Wiosła się pod nim wyginają, jak pióra. Ach, Boże... Ten płynie! Krzyś, bądź gotów...
W sąsiednim pokoju dała się słyszeć głośniejsza rozmowa, i przyjaciele zaczęli znowu powtarzać swe »pensa«.
Krzyś posmutniał. Dolna warga jego ślicznych ust odęła się, i blade, ciche oczy smutek owiał.
Był to daleki kuzyn Rafała, jedyny syn bardzo zamożnego szlachcica z nad Wisłoki. Obadwaj z Rafałem mieszkali na stancyi u profesora Zawadzkiego W dworku, stojącym pośród ogrodów, niedaleko od ruin kościoła świętego Piotra. Cedro był szczupły, mizerny i nie bardzo silny. Uczył się doskonale, aczkolwiek nie zawsze z równą wytrwałością. Uwielbiał Rafała za jego siłę, męstwo i bardzo często odrabiał za niego różne prace szkolne.
Ustalił się był niepisany zwyczaj, że, gdy wieczór zapadał, obadwaj pensyonarze wychodzili na przechadzkę do ogrodu, zbiegającego ku Wiśle po zboczu góry. Tam o zmierzchu gonili się, ciskali pigułami w siebie nawzajem, ile się dało, w przechodzących Izraelitów, a nawet, ze smutkiem wyznać to trzeba, w przechodzących katolików. Szczególną nienawiść w nich, studentach austryackiego gimnazyum, budzili wychowańcy tak zwanego sztyftu, czyli szkoły żołnierskiej, która mieściła się w tymże gmachu po-jezuickim. Skoro tylko za murem ogrodu ukazał się malec ze sztyftu, dostawał niezliczoną liczbę piguł, wymoczonych ad hoc w wodzie i zamrożonych umiejętnie.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.