Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

Znalazł w ciemności rękę Cedry i jął go ciągnąć. Z początku tamten wlókł się, padając co krok, szedł ociężale, później coraz prędzej, aż wreszcie pobiegł. Lecieli jak obłąkani, przez niewiadome pola, przełazili przez płoty, mijali wąwozy, zarośla, krzaki, doły. Było im coraz cieplej i z każdym krokiem przybywało sił. Jelenimi susami sadzili przez rowy, nie bacząc na to, gdzie noga stanie. Biegnąc tak obok siebie na wyścigi, trafili na grunt twardszy, wznoszący się ku górze, i poznali, że są na Sandomierskiem płaskowyżu. Rafał zazaśmiał się zcicha.
Już teraz nie lękał się topieli. Było mu dobrze rwać tak, co pary w piersiach, nurzać się w śmiertelną oćmę nocną, grzać się jak ogier w biegu.
W pewnem miejscu, lecąc bez przerwy w nieznanym kierunku, znagła usłyszeli poza sobą daleki, daleki dźwięk. Był to głos zegara na wieży kolegiackiej. Skoczyli w tę stronę i wnet nozdrzami poczuli dymy. Sandomierz!
Zbliżali się do niego od Opatowa. Gdy przybiegli do ogrodów miejskich, szli po zapłociu ich aż do swego, wskok wdarli się na górę i stanęli przede drzwiami domostwa, które było ich czasową siedzibą. Teraz nareszcie groza położenia zajrzała im w oczy...
Rafał dumał przez chwilę i zlekka popróbował drzwi, wiodących do sieni. Ku jego wielkiemu zdumieniu — ustąpiły. Weszli cicho, jak upiory, i sunęli się obok ścian, po dobrze znajomych dylach. Z sieni wchodziło się do stancyi profesora. Trzeba ją było minąć, chcąc dostać się do ich studenckiego pokoiku.
Otwarli drzwi, uczuli ciepły dech zimowego mie-