szkania i, niby widma, szli przez tę stancyę. Słychać było tylko bicie ich serc... Wtem Krzyś runął razem z krzesłem, na które wlazł w ciemności. W mgnieniu oka dom się poruszył. Zabłysły światła. W sąsiedniej izbie ktoś krzesał ognia, zapalił świecę i, nim zdołali dopaść drzwi, zastąpił im drogę. Był to profesor, ich mentor i chlebodawca. Stał przed nimi w bieliźnie, wysoko wznosząc świeczkę łojową. Gdy ujrzał dwie postacie nagie, jak je Bóg stworzył, unurzane w ciemnem bagnie, otwarł usta i długo im się przypatrywał. Powieki jego drgały, a szlafmyca trzęsła się jak w febrze. Winowajcy stali przed nim, zachowując cyniczne milczenie, i brutalnie przypatrywali się jego chudym łydkom. Wreszcie słowo skrzydlate wyfrunęło z jego łacińskiej gardzieli:
— Olbromski!... to ty, ptaszku! Twoja to jest nowa sprawka...
— Panie profesorze! — zawołał Cedro, wyciągając ku niemu zabłoconą prawicę — przysięgam, że to ja jestem winien.
— Czemu jesteś winien, kochanku?
— Ja sam tylko! Winien jestem! Ja to go namówiłem, Rafała, ja wymyśliłem...
— Cicho! Będziesz mi tu się stroił w bohatera, mnie uniewinniał... Mnie!... — rzekł Rafał z pogardą, która kierowała się właściwie nie do towarzysza niedoli.
— Olbromski! — wykrztusił belfer, trzęsąc się z zimna i wściekłości — odpowiesz ty mi za to w dniu jutrzejszym. Wielki Boże! nago łazili po mieście w nocy, zimową porą. Wszystko się to wykryje!
— O, wykryje się niezawodnie! Wszystko na
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.