Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

cych, mściwych, okrutnych, kilka z rzędu, na odchodnem jedno, dwa »mośćbrodzieju«, wycedzone w taki sposób, że skóra cierpła, jak od razów praojcowskiego kańczuga. Tym porządkiem upływał dzień za dniem.
Przy końcu stycznia, w niedzielę rano, Zofka, ulubienica rodzicielska, weszła do stancyi Rafała i rzekła krótko:
— Jegomość tatuńcio kazał, żebyś z nami siadł do kościoła.
Rafał drgnął z radości.
Kiedy czterokonne sanie stanęły przed drewnianym kościółkiem w Sulisławicach, znowu Zofka Rafałowi szepnęła do ucha:
— Nie chodź z nami przed ołtarz. Masz zostać na kościele. Tak jegomość tatuńcio rozkazał.
Krew zakipiała w młodzieńcu. Hańba prawie nie do zniesienia: stać na kościele, między chłopstwem, ramię w ramię z kołtunami, kiedy cała szlachta okoliczna znajdowała swe miejsca w prezbiteryum!... Musiał jednak być posłusznym.
Stanął między żółtymi kożuchy, za kratą, oddzielającą nawę od wielkiego ołtarza, zagryzł wargi i ze wstydu nie podnosił oczu. Czuł, że, motłoch rozstępuje się raz w raz, czyniąc ulicę dla przejścia nowoprzybyłych, słyszał szelest kroków idących ku ołtarzowi, ale oczu wciąż nie podnosił. Udawał, że się modli żarliwie, choć ani jednej litery książki, którą trzymał w ręku, nie widział. Dopiero przed podniesieniem dźwignął ukradkowo oczy.
Wśród matron i personatów parafialnych bokiem zwrócona siedziała panna Helenka. Oczy jej skierowane