— »...Z tem wszystkiem potrzeba było przejść ten most, lub kilka mil obchodzić, coby było nasze działanie zepsuło. Udałem się sam...«
— Kto się tam udał? Kto się gdzie udał, mośćbrodzieju?
— Udał się ten, co na początku, jakże się tam zwał... Buonaparte... »Zapytałem się żołnierzy: czy jeszcze są zwycięzcami z pod Lodi? Przytomność moja... takie sprawiła... poruszenie... w wojsku...« — czytał Rafał głosem coraz cichszym, widząc, iż ojciec już tylko jednem okiem, i to słabo, na niego spogląda.
Nim doczytał do końca szpalty, już cześnik wpadł w głuche sapanie. Za chwilę chrapnął raz i drugi. Wtedy młodzieniec zgasił świecę i na palcach wyszedł, cicho zamykając drzwi izby ojcowskiej.
Minął kilka ciemnych już stancyjek, znalazł w mroku drzwi do swojej, zamknął je i upadł na posłanie. Leżał bez ruchu. Coś w nim teraz ostygło i zaczęło zwolna wysuwać się z piersi, wysuwać, jak dusza. Został w nim tylko zimny rozmysł i ta żelazna pewność, że klucz ma w kieszeni. Klucz ów był to płaski ułomek kutego żelaza, mający co najmniej ćwierć łokcia długości, wykrzywiony w kształt litery S. Obadwa jego końce miały kwadratowe wyimki, czyli zęby do chwytania nimi mutry, zakręcającej śrubę.
Cisza ogarnęła już dwór. Bezdenna zimowa cisza. Ostatnie szelesty zginęły... W kuchni zgaszono łuczywo. Słychać było, jak drobny śnieg sennie podzwania, padając w otwór drewnianej okiennicy, jak po szybie ślizga się każda jego drobina... Świerszcz nocny skrzypiał trwożnie gdzieś w trzecim pokoju...
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.