słania się o krok... Wyciągnąć tylko rękę, tylko zawołać... Ale dłonie rąk nie mogą już dosięgnąć. Dłonie spuchłe są i twarde, z grubego lodu. Palce nie mogą się zginać. Ogień buzuje się w piersiach, jęzorami oplata żebra. Z piersi wyrasta jarząb. Gruby pień wrósł w nie wszystkimi korzeniami, między odkryte kości i żyły, w rany głęboko porozdzierane. Pień rozwidla się w górze na konary o barwie stali, ze strony wiatru oblepione puchowym barankiem śniegu. Wysoko, w górze świszczą nagie pręty. Wysoko, w niebie... Ścisk i męczarnia opasują szyję rzemiennym pasem.. Powloką go bez sił, bez woli, z oślepłemi oczyma po tej straszliwej ścieżynie, po tajemnym chodniku, który wiedzie do umarłych.
— O, Boże! O, wszechmogący Boże... — szeptają wargi, zwiotczałe i bielsze niźli śnieg.
W zrzedłym, w śniadym półmroku widać zaspy zaspy... Jedne, jak zboże w sąsiekach, jak słomiane, strzechy chałup z kalenicami, jak plewy rozwiane na boisku, jak mogiłki po zapomnianych, starych cmentarzach. Błękitne śniegi porywają się i ziemi, a nieprzejrzane pustkowia dymią od kurniawy.
Rafał zadygotał.
Jakże on widzi te pola? Jakże widzi tarniny krzak zadęty, którego każda igła skowyczy, każdy pręt kurczy się i wyje?
Nie rychło, nie rychło pojął...
To dnieje.
Podniósł głowę, płonącą w ogniach niebieskich, zielonych, fioletowych, szkarłatnych, i jął patrzeć dokoła. Pola! Pola bez końca! Nagle łkanie wyrwało się
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.