Dźwigał wtedy bezsilną głowę z szeptem bezdźwięcznym warg. Usiłował spojrzeć w okienko, bo Baśka rży. Baśka rży... Daleko, daleko w zaspach... A nim wzrok do szyby przyleciał, porywał go ze sobą wiatronogi lot, jakoby sen w czasie burzy na szczycie masztu, sen pełen trudu, w którym niema czasu na pochwycenie tchu z powietrza. Leciał tak po przestworzu oćmy i przerażenia, u boku śmierci. Aż oto dobrotliwy, łaskawy i miłosierny wylew potu, jakoby wodą zlał jego czoło, ręce i nogi. Przyszedł nań na wzór anioła miłośnika, pokropił spalone ciało hyzopem tak samo, jak obfity deszcz ratuje od śmierci zgorzałe ziele.
Serce uciszyło się i wytchnęło na krótką miareczkę czasu.
Wtedy uciszało się wszelkie uczucie. Cisza i spokój...
Słyszał głos mówiący:
— Jeden zołmierz z naszych stron beł i w piekle i w niebie... A to tak beło. Ten zołmierz szedł od wojska, a służył siła lat pod niemieckim królem. Przełazi brodami przez Wisłę i miał jeszcze przechodzić bez wielkie lasy, bez Golejowskie. No, dobrze. Wchodzi do tego lasu i patrzy: stoi dziad staruszek a prosi go o jałmużnę. Zołmierz pada: — »Mój dziadku, idę od wojska, przesłużyłem siła lat a dostałem od króla ino trzy dukaty, hale niech ta, dam woma jednego«. A we środku tych lasów Golejowskich zdybał drugiego dziada na drodze, i ten znowuj prosił. Tak ón znowu to samo powiedział i dał mu drugiego dukata... A jak już wychodził z lasu, tak znowu zoba-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.