Ziemia sandomierska kąpała się w majowym poranku. Okno w narożnej izdebce Rafała było otwarte, i zapach wiosenny, gwar ptaków, dalekie szczekanie psów we wsi przylatywały do niego. Ledwie je słyszał i ledwie widział. Od chwili do chwili ciskał nim niezwalczony, nerwowy płacz. Piersi jego rozrywał ból fizyczny, a ciężki ucisk gniótł je, jak głaz.
Po długiej chorobie, która go przez marzec, kwiecień i część maja trzymała u drzwi śmierci, Rafałek wychudł do cna i zczerniał. Ale dopiero gdy zaczął przychodzić do zdrowia, zrodziła się druga choroba: męczarnie duszy. Oto poprzedniego dnia powziął od sióstr wiadomość, że z jego winy Helenę wywieziono do Krakowa, czy do Warszawy, do Paryża, czy do Berlina że padło jakieś podejrzenie, jakiś domysł. Była to rzecz oczywista, że stracił ją na zawsze. Wiedział o tem aż nadto dobrze mocą tajemnych przeczuć, mocą uczuwania w półśnie, w drzemaniu, nieomylniejszą od rachunku. Stał się teraz brzydki, jak trup. Nos mu się zaostrzył i wysunął naprzód. Zapadłe oczy pło-