Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

nęły w swych dołach, jakby się miały do znaku wypalić. Nie sypiał w nocy, a jeśli we dnie popadł w śnienie, miewał widzenia, których potęgi, plastyki, dotykalności nie sposób wyrazić słowami. Było to drugie życie, bardziej rzeczywiste, bardziej istotne, niż na jawie. Tam się rodziły pewniki, trwogi, nadzieje, decyzye, stanowiące życie ducha. Rzeczywistość była tylko jałowym, suchym, nędznym obszarem tęsknoty. Tam i ją widywał, Uczuwał jej obecność wśród drżenia ciała... W dymach błękitnych słyszał jej głos, śmiech, wesele, nadchodzące kroki, a budził się do tej straszliwej prawdy, te tego wszystkiego wcale niema, nigdy nie będzie, że to był sen. Teraz o tym świetlistym poranku od pierwszego świtu, od pięciu godzin chodził po swej izbie tam i z powrotem, tłukąc się od ściany do ściany. Na podłodze zaczerniały tu i owdzie czarne krople spadłych łez. Były tak bolesne, tak z pod serca, te je omijał, bał się na nie nogą nastąpić, jak na rzeczy, w których samoistne tkwi życie. Spotykając martwe przedmioty, oczy jego cierpiały, jak od ukłócia noża, a myśli zamieniły się w zazdrość. Zazdrość skibom ziemi, kamieniom, zagonom, dalekim przykopom i rowom ich losu. Leżeć, spoczywać bez bólu, nie czuć... Ale spokój na wieki, zda się, odleciał. Wbrew woli, naprzekór wszystkim wysiłkom, zazdrość przeistaczała się w bezrozumną »zaciekłość«, w dziką pasyę rozdzierania ran własnych, w chuć nieustanną uprzytomniania sobie niedoli.
Wszystko pomagało mu w tem z szyderczą usłużnością. Ojciec wypędził go z domu, zezwalając na przebywanie w nim tylko do chwili wyzdrowienia.