Piotra — brata, którego prawie nie znał. Notował jakieś lekarstwa, uczył się na pamięć pozdrowień, błogosławieństw, słów-talizmanów, które zawierały wszystką od początku do końca matczyną miłość. W tej samej chwili wstrzymywał pod powiekami łzy krwawe, dusił w sobie szlochanie, rozsadzające piersi, albo z całej siły woli krzywił usta w sposób cudaczny, w wesołym, niby to młodzieńczym uśmiechu. W czasie tych właśnie rozmów z matką i siostrami, gdy był zmuszony zajmować się swoją podróżą, cierpiał najbardziej. Myśli, porzucone przez chwilę, mściły się, uczucia nieszczęsne, tysiącem wściekłych rąk szarpały za włosy. Czasami jednak przychodziły nań chwile przedziwne. Zatapiał się w najwyższą ekstazę miłości: upadał na twarz przed szczęściem utraconem. Schodziło nań coś nadziemskiego i nadludzkiego: zapomnienie o sobie. Wówczas, w czasie tych mgnień błogosławionych, choć łzy lały się z oczu, nie bolało nic a nic serce. Widział wprawione w duszę swą i patrzące wskroś ciemności błękitne oczy z dziękczynieniem.
Pogrążonemu w tak zasępione marzenia dano znać, że konie na gumnie czekają, i że czas już jechać. Wytarł oczy i, nie oglądając się za siebie, szedł z izby. Matka, płacząca zcicha w sieni domu, dała mu znak, że ojciec nie chciał go widzieć przed odjazdem.
Mając przed oczyma tylko sen swój wieczny, młody wygnaniec ledwo zrozumiał, co do niego mówią. Pożegnał matkę, siostry niby to czule i szerokim krokiem ruszył na gumno. Stamtąd wyprawił go w świat podstarości.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.