— Wincenty... czy to my... tego... na Dersławice jedziemy?
— Gdzie zaś! Na Bazów, na lasy Golejowskie.
— Słuchajcie, jedźmy tamtędy... na Dersławice.
— A i pocóż my, tylośny świat! Jak się wielmożny pan dowie...
— Nie dowie się!
— Hale, ón się ta nie dowie!... Będę baty brał.
— Wincenty! Dostaniecie ode mnie strawne i jeszcze kieliszek wódki. Dowiedzieć się nikt nie dowie... Jedźmy tamtędy!
— La Boga świętego, pocóż my, paniczku, na Dersławice? Tu droga, jak strzelił... Zapowiedział podstarości, jak i co mam robić...
— Na moje słowo!
— No, jużci jakbym leżał pod gankiem...
Z rezygnacyą zawrócił i pojechał w stronę Dersławic.
Była to ta sama droga. Na rozstaju stała figura. Ostre zapachy młodych pól teraz ją owiewały, cierpkie kwiatki przydrożne, żółte i siwe, słały się wiankiem u jej podnóża. Rafał zwrócił na nią oczy pełne łez. Całe życie przeszłe i przyszłe, wszystko, co było i być mogło, wydało mu się niegodnem jednego oddechu tamtej godziny. Na samą myśl, że ta droga, w marzeniu milion razy widziana, przebyta, uproszona w snach i widzeniach, już do celu nie doprowadzi, że jest jedną z wielu dróg nędzy człowieczej, czuł, że nie miłość ma w sercu, lecz tylko pragnienie śmierci. Zachwycających spojrzeń nigdy już ujrzeć nie można, urok jej obecności komu innemu się udziela — oto
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.