pyskujących w niebie, przejrzyste, jasnobarwne oczy. Śniło się, że leniwym ruchem dźwiga błonistą rękę i niesie do ust piszczałeczkę, wykręconą z najmłodszej rózgi wierzbowej, która się w ciągu poprzedniej nocy urodziła. Lepkie żabie palce przebiegają po dziurkach ligawki, i leci w zroszoną dal przygrywka żabiego chóru. Leci, błąka się, ginie między wysokiemi drzewami...
W pobliżu czerniał iglasty bór. Nieruchomy, nieżywy, bez głosu stał, ciągnąc z łąk i wsysając w siebie ciemność najgęstszą. Z dalekości, z zarzecznych Pagórków, które w nocy dawno zginęły, dolatywało czasami żywe naszczekiwanie psów. W innych momentach wybijała się na wierzch cisza. Ledwie, ledwie nuciło ją suche trzaskanie płonących igieł, brzęk niewidzialnego komara. Czasem koń głośniej chrupnął, albo dmuchał nozdrzami z umysłu, żeby odwiać sieczkę i snadniej wargą trafić na nieliczne ziarna owsa. Od dalekich białodrzewów, z łona wód, z pośród rokicin, i winy i tataraku nadciągnął powiew szelestny, wiatr zwilgły, nasiąkły ożywczą wonią, rozszerzył się po suchem gołoborzu i obudził szum leśny, szum czarny, gęsty od tłustości żywicznej, parny, ciężki i gnuśny, Ale za chwilę z suchych piasków uciekał i znowu cisza przepływem niepostrzegalnym wracała na dawne miejsce.
Rafał wyciągnął drugi worek z obrokiem, rzucił go wzdłuż bryczki i położył się nawznak. Patrzał w niebo rozwartemi oczyma. Miał jeszcze w sobie osłupienie i niemoc nabytą w chorobie. Od gwiazdy sypał się w ciemność nocy pylny brzask, srebrny posiew
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.