się przed nim, i człowiek wysokiego wzrostu zapytał w sposób wskazujący niezwykłego jąkałę:
— Któż ta?
Rafał nie wiedział, co ma odpowiedzieć, gdyż nie brata miał przed sobą. Zapytał wreszcie:
— Czy pan kapitan Olbromski jest w domu?
— W w... w... domu. A któż ta?
— Brat.
Ów człowiek odsunął się, i Rafał wszedł do pokoju. Gdy się znalazł za progiem, ujrzał brata, wychodzącego z sąsiedniej izby. Kapitan Olbromski był wysoki, szczupły i nieco naprzód pochylony. Miał twarz bardzo piękną, zupełnie wygoloną. Długie włosy z czoła w tył zaczesane spadały aż na kołnierz jego białego surduta. Gdy rozpoznał Rafała, uśmiech głębokiej radości, prawie zachwytu, prawie szczęścia ukazał się na jego twarzy. I w sercu Rafała coś drgnęło na widok tej postaci, którą z dzieciństwa ledwie, ledwie jak przez sen pamiętał. Kapitan przycisnął go do piersi i bez słowa, długo całował w usta. Gdy go wreszcie posadził przy stole, jeszcze długo, zasłaniając oczy od blasku świecy, patrzył na niego w milczeniu.
— Sam przyjechałeś? — zapytał wreszcie przyduszonym głosem.
— Sam.
— A mama, ojciec żyją?
— Żyją, proszę brata.
— I zdrowi?
— Zdrowi.
— A siostrzyczki: Zofka, Anusia!
— Zdrowe...
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.