— Zdrowe...
— Mama tu do mnie za tobą nie przyjedzie?
— Nie.
— Nie przyjedzie... Ale ty zostaniesz dłużej, prawda? Nie zaprzecz! Prawda? zostaniesz?
— Zostanę.
Kapitan położył rękę na ręce Rafała i ścisnął ją mocno. Po chwili odwrócił się do służącego, który stał przy drzwiach, ze słowami:
— Michcik, zajmiesz się końmi panicza i pomyśl o wieczerzy.
— We-we-dług... — mruknął tamten, szczęknąwszy przytem zębami, jakby chciał ukąsić coś zawieszone w powietrzu, wykręcił się na pięcie i poszedł.
Gdy zostali sami, kapitan Piotr spoglądał za nim we drzwi przez czas niejaki, a potem zwrócił się do Rafała z zapytaniem:
— Czy ojciec dobrodziej, czy... nie kazał powiedzieć mi... To jest...
— Nic a nic! — rzekł Rafał prędko i zczerwienił się, jak gdyby go schwytano na uczynku kradzieży. Czuł w sobie niesłychane jakieś wzburzenie, niedoświadczane nigdy. Pierwszy raz w życiu stał w obliczu czegoś, co było niby nim samym, a było razem obce, wyniosłe, dostojne.
Piotr powtórzył, jak echo:
— Nic, nic a nic!
W dźwięku tym brzmiało tyle krwawego cierpienia, że Rafał znieść go nie mógł. Czuł, że musi złagodzić to, co powiedział.
— Jakem wyjeżdżał, — zaczął tonem objaśniają-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.