cym — to nawet nie widziałem jegomości, bo był właśnie... w polu.
— W polu był... — uśmiechnął się starszy.
— A tak, wyszedł...
— I nie pożegnał się z tobą?
— A nie, bo nawet... muszę powiedzieć...
— Mów ze mną śmiało. Ja cię nie będę sądził surowo... — uśmiechnął się Piotr. — Musiałeś tatuńciowi przeskrobać.
Rafał wyszczerzył się cynicznym, niemiłym śmieciłem, który ukazał wszystkie jego zęby.
— A rzeczywiście...
— Mówże śmiało!
— Jegomość tatuńcio kazał mi precz jechać domu! Tyle, że mi dał ślepego wałacha i kobyłę Margolę do wywiezienia, jak trupa na mogiłki.
— O! I za cóż to?
— A bo zajeździłem wierzchówkę.
— Zajeździłeś kobyłę... I zato tylko?
— A no... mówię bratu.
— Cóż to za kobyła takiej ceny?
— »Baśka«, co to źrebica po Popielatce.
— Nie widziałem jej... Dawnom już w domu nie był. Ale nie martw się, Rafciu. I ja wyjechałem, a raczej wyszedłem, bez pożegnania, prawie psami wyszczuty. Dawne to rzeczy... Myślałem, że ojciec przysyła przez ciebie...
Kapitan wstał i począł chodzić z kąta w kąt izby. Rafał wodził za nim oczyma i z nadzwyczajną ciekawością wchłaniał w siebie jego figurę, sposób mowy, każdy ruch, gest, każde skrzywienie twarzy. Nie mógł
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.