— Ojciec nic o bracie nie wiedział, i my to samo...
— A i cóż mieliście wiedzieć? To co o każdym. Na Szczekocińskim placu... skłóły mnie bagnetami Prusaki... Krew mię uszła... Leżałem między trupami. Ten oto żołnierz, coś go widział, wrócił się po mnie w nocy, nalazł mię pół żywego. Na ręku wyniósł... Leżałem po dworach w Krakowskiem, a jakem wreszcie wstał, w gruncie rzeczy... nie było już poco...
Strzepnął palcami i rzekł prędko:
— Och, nie mogę... gadać!
Po chwili jednak zaczął znowu:
— Przyszedłem tu z tym żołnierzem, skąd on rodem. Wziąłem w dzierżawę tę oto wioszczynę i tak siedzę. Ziemi tu mało, więc karczujemy jałowce. Smutek mię zagryza... A z domu... żeby też słowo!
Rafał, pobudzony przez szczególne uczucie, zaczął mówić o domu, rozwodzić się o wszystkiem, co zaszło i zostało w pamięci. Piotr zatrzymał się znowu przed nim i pałającemi oczyma rozniecał w nim swadę. Porozumiewali się zapomocą dźwięków urwanych, zdań ledwie zaczętych, okrzyków, naśladowań głosów ludzkich i zwierzęcych. Piotr pytał się, jak chłopiec, o drzewa przed domem i w ogrodzie, szczególnie o pewien stary brzost w dole sadu, o konie i psy, o sprzęty w domu, o pola, drogi, o parobków i chłopów. Oczy jego i usta śmiały się teraz tak samo, jak oczy Rafała. Stali się teraz zupełnie podobni, byli jak jeden we dwu osobach. Czasami, wśród powieści o czemś domowem, przerywali sobie cichym okrzykiem, jakimś ledwie początkiem śmiechu, i niby na skrzydłach lecieli
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.