— Nie rozumiem... Zgoła nie wiem...
— Mówię, — ciągnął książę porywczo — że moja zdrowa, wielka, silna rasa, a i twoja, przypuszczam, otrząsa się, jak po emetyku, po owych ckliwych cnotach... Dusiłem się zawsze, dziś ci otwarcie powiem, w owem powietrzu sejmu, a teraz to już do cna... Przekładam potęgę ducha, wolę, siłę, dumę, królewskość takiego prymasa Ponińskiego nad wasze ckliwe sentymenty...
— Cóż to za nierozważne słowa!...
— Gdym teraz patrzał na twoje oczy szczęśliwe aż do śmierci, zapalone po dawnemu, bo teraz już zagasły, najwyżej uniesione, jak tylko to być może, uczułem w sobie twoje właśnie dawne oczy, uczułem w sobie owe słabe i godne wzgardy obszary ducha, któreś zepsuł, zatruł niskiemi wzruszeniami. Takie szczęście należy się czemuś innemu. Takie wzruszenia winny poprzedzać dzieła Warneńczyka, Chodkiewicza, Sobieskiego... Cóżby człowiek był wart, gdyby ciągle chodził w twoich kajdanach obowiązku względem maluczkich, w dybach litości względem słabusieńkich, współczucia względem cuchnących? Jakiż to czyn można wówczas wykonać? Powiedz... Czy można? Ty się tak radujesz, żeś chłopa wyprosił z poddaństwa, jakbyś góry dźwignął z miejsca.
— Istotnie, moja radość nie ma granic.
— Z tego, żeś nie jego dźwignął, bo on zostanie sobą, tem, czem jest, ale żeś sam na dół zeszedł z wyżyny, na padół, na nędzny jego padół. Ty sam, który jesteś świat, zamiast iść ku wyżynie, zamykasz swe aspiracye w świateczku Michcika, czy kuchcika. Jemu
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.