co przykuwało do miejsca, chwytało za ramiona, wabiło ku sobie, jak kobiecy uśmiech, a nieraz, jak pocałunek. Niewymowna rozkosz zastępowała tu drogę na każdym kroku. Rafał czuł bolesną, aż do zemsty podniecającą mękę — uwielbienie. Straszna praca, niewysłowione katusze tworzenia ideału piękności w twardym kamieniu, w drogocennem drzewie, pot wysiłku i łzy wiecznego zawodu artystów, gnanych przez przymus, przez ciężką pańszczyznę twórczości, ogarniały go postrachem. To niedościgłe nigdy piękno, wyrwawszy się z powrozów pracy, czekało tu w utajeniu oddawiendawna, czyhało w obrazach, w porfirowych stolikach, we drzwiach tajemniczo okutych, w próżnych krzesłach, w wąskich, skromnie przepysznych kanapkach, tęskniąc za uwielbieniem tyle nocy i dni. Kiedy niekiedy dostrzegał w ogromnych lustrach swą postać w wyszarzanem ubraniu z werdragonowego sukienka, i wówczas niewymowna awersya do własnej postury, rozpaczliwa wzgarda dla swych rąk wiszących, jak bijaki cepów, nóg, głowy, ślepiów i nosa oblewała go całego ukropem. W pewnym małym saloniku, stosunkowo skromnie urządzonym, służący kazał Rafałowi oczekiwać. Gdy grube łydki fagasa przestały migać na posadzkach, a szelest jego pantofli oddalił się zupełnie, Rafał usiadł w głębokim fotelu i zasunął się w siebie, zagrzebał się sam w sobie. Spojrzeniami sięgającemi do dna przejrzał wszystko, co dotychczas wiedział i widział, czem był, co się z nim działo, co na świecie znaczył, śmiech podnosił się z jego piersi, śmiech przemądrzały i bezlitosny. Nie wydobył się na wargi, tylko, jak fala wzdęta przez wicher, krótko zahuczał
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.