Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.

jak gdyby czekała... Nikt nie nadchodził. Prześliczna niewiarogodnie urocza, nie śmiała się już. Rysy jej zmieniły się do niepoznania. Twarz przybrała wyraz chłodu i powagi, ale nie wyuczony, nie chwilowy, och, nie! Rafał uczuł się tym wyrazem zmiażdżony, zabity na duszy. Uczuł tę instynktową dumę, wyniosłe, obojętne spojrzenie i, co najgorsza, ów grzeczny, łaskawy, pański uśmiech, gdy zwolna odwróciła się i wyszła do sąsiedniego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Przepłynął przed nim widok ślicznej szyi i ramion zlekka odkrytych, wzniesionej głowy, na której każdy włos był nicią lśniącego złota. Wówczas przez chwilę czuł coś bardziej jeszcze, niż ów śmiech, cudzego, nieprzełamanego, wrogiego w swych piersiach. Skoczyć ku niej, chwycić rękoma to królewskie, miękkie złoto. Rzucić ją przed siebie na kolana...
Stał obok swego fotela, jak na płytach rozpalonego żelaza. Wyszedłby był, wyleciał stamtąd bez czapki, jak wówczas ze szkół, ale na myśl, że może się jeszcze spotkać z tą panną, że jeszcze raz, w taki sam sposób, może jej osobą swoją przerwać śmiech, zepsuć chwilę radości, nie mógł się ruszyć z miejsca. Spojrzał na swe buty, na rękawy kubraka i znowu usłyszał w sobie wybuch, dźwigający się z samego dna. Stał tak długo, wpychając sobie ohydną wzgardę w piersi, gdy wtem drzwi boczne uchyliły się. Stał w nich książę Gintułt. Na ustach miał półuśmiech taki sam, jak siostra. Ruchem grzecznym, ale przewidującym chwile dużej nudy, wezwał Rafała do pokoju, z którego wyszedł przed chwilą, i wskazał mu miejsce. Sam chodził chwilę tam i sam.