tam kurzawa, a w niej migotały jakieś figury. Krzyk dolatywał, Chargot chłopstwa...
W pewnej chwili przebiegła obok jeźdźca stara jakaś baba, umykająca w popłochu, z bekiem i z głośnemi słowami pacierza w drżących, zczerniałych, wywiędłych wargach. Dalej wpadły pod nogi końskie dzieci czarne, zeschłym gnojem okryte, a rozpierzchłe, jak stado spłoszonych wróbli. Gdy Rafał blisko podjechał do końca wioszczyzny, ujrzał w kłębach pyły huzarów austryackich. Kilku siedziało na koniach, trzymając cugle wierzchowców, z których zsiedli towarzysze. Tamci uwijali się w tłumie pospólstwa. Chłopi stworzyli koło wzburzone, kipiące stłumionym gwarem. Rafał nie mógł się przecisnąć, gdyż całe opłotki były zapchane przez lud i konie. Pilno mu było do dworu, ale zmuszony był wstrzymać się, zwrócić uwagę. Sięgnął z konia i pociągnął za ramię pierwszego człeczynę z brzega:
— Ojciec, a co się to tu robi?
Podniósł na niego oczy z pod obdartego, zgniłego już kapelusza ze słomy człowiek stary tak bardzo, że był istotnym grzybem.
— Hę? — wymiamlał. — Nie słyszę...
— Co się tu dzieje?
— Gádáj, mászli gádáć, bo nie słyszę...
— Czegóż was tu taka kupa?
Ów stary, trzęsący się dziad trącił w bok sąsiada i wskazał mu Rafała. Sam znowu wlepił w środek koła oczy wygniłe, stuletni pewno mózg i stuletni uśmiech obojętności. Tamten drugi spojrzał błędnemi oczyma, jakby go dopiero co zbudzono ze snu. Po chwili ocknął się i rzekł:
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.