— Pax tibi, Marce... — szeptał do świątyni z najgłębszą czcią.
»Złota świątynia« stanęła przed nim znowu. Śnił, patrząc na nią, że go niby urząd duchowy, niby trybunał sądzący zapytuje o lata ubiegłe, o życie przebyte, o szczęście odepchnięte, o pogrzebane w ziemi zwłoki i o całuny uczuć, co je do snu wiecznego otuliły. Przywarł plecami do muru Kampanili obok białej lodżiety Sansovina, skulił się i z wlepionymi w kościół oczyma na długo tam został. Miał więc znowu to, za czem tęsknił. Balustradę z kilkuset kolumn o ozdobach gotyckich, połączoną z kapryśnymi słupami saraceńskimi, nad którą strzelają minarety arabskie i pięć jasnych kopuł greckiej cerkwi. Nasycał znowu oczy widokiem przedsionka, okrytego mozaikami na złotem dnie... Tam św. Marek w ubiorze biskupim, tam Zmartwychwstanie, tam Wskrzeszenie Łazarza... Oto chimeryczne korynckie konie nad głównym portalem środkowym wspinają się i rwą w świat. Dokąd? Były już przy pogromie Grecyi i, jako symbol tryumfu, rwały się w świat na tryumfalnych bramach Rzymu. Były przy upadku Rzymu i stanęły na tryumfalnych murach Carogrodu. Były świadkami zwycięstwa Wenecyi nad Bizancyum i stanęły tu, u drzwi św. Marka, na pięćset lat...
Nim wszedł do bazyliki, książę miał pod powiekami jasnowidzenie jej złotego wnętrza, wizyę całkowicie złotą, pełne oczy złotego mroku. Słyszał w głębi swej duszy szelest sukni dawno zmarłych rodziców, echo brzmiące pod ciemnem sklepieniem rozmowy, prowadzonej między wonnymi dymami czci i pokory. Pod-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.