gdałowe, figi, słodkie kasztany, brzoskwinie i dziki granat tworzyły sploty różnokształtne nad żyzną, rodzącą ziemią. Spracowane gaje, oddawszy człowiekowi owoc, pogrążały się w błogosławioną dobę spoczynku. Jeszcze tylko grona winne, brunatne i jasne, tu i owdzie ciążyły na wątłych gałęziach. Sennemi oczyma książę witał i żegnał wonne pagórki, otaczające Padwę, wapienne złomy Vicenzy. Gdy minął te okolice wjechał w kraj morwy. Tegoż dnia dotarł szeroką drogą, wysadzoną lipami, do Werony. Nim rozpoczął kroki w celu dowiedzenia się o miejscu pobytu generała, chciał rzucić okiem na miasto, którego nie znał. Łat wo trafił do amfiteatru rzymskiego, na plac Erbe i sąsiadujące z nim dziedzińce dei Signori, oraz do grobów Scaligerowskich. Nie tego wszakże szukał. Już w drodze opanowało go szczególniejsze utęsknienie do Werony. Z głębi myśli wzburzonych, błędnych i bezładnych raz w raz wypływało jedno i to samo imię: Julia... Książę uczuł niewysłowiony urok tej Julii przez poetów wyśnionej, cichej dziewczyny werońskiej. Widział niemal cielesnemi oczyma jej twarz, pamiętał każde jej słowo, tak pełne miłosnego męstwa, tak prawdziwe i tak nieomylne, że każdego człowieka dzieje w sobie zawiera. Pod przedziwnem jesiennem niebem Werony, które nie chłodem, lecz rzeźwością owiewa i dodaje mocy a wiary w siebie, jak uścisk dobrego przyjaciela, szedł ulicami, szukając naoślep. Śnił na jawie... Czeka go tutaj szczęście... Mrok już zapadał. Łudziło go omamienie, dyszące samą rozkoszą i radością, o którem przecie wiedział, jak okrutną jest igraszką, że to jego samego czeka w czarodziejskim pałacu Julia z Capulettich rodu. »Jeszcze ranek nie tak
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.