nie słysząc zgoła wyrazu rodzinnego, po skończeniu gimnazyum nie umiał godziwie listu napisać i ledwie czytał we wzgardzonym języku. Daleko lepiej władał piórem w mowie niemieckiej i wcale dobrze mówił tym językiem. Mocno nim zresztą pogardzał, równie jak wszechobecną i zawsze nudną łaciną.
Jednego dnia w porze zimowej lektorya Kolegium miały słuchaczów daleko więcej, niż zwykle. Nawet na wykładzie pana Lody, »profesora Logiki i Metafizyki«, widać było drabów z Proszowskiego i Skalmierskiego, którzy zazwyczaj świecili nieobecnością, zalegających ostatnie ławy. Pan Lody zwracał się do nich z miłością i często im zadawał objekcye, usiłując przyuczyć zachodnich i wschodnich Galicyan do pięknego kunsztu władania wykwintnymi sylogizmami. Łatwość tłómaczenia się po łacinie (a wszystkie objekta w tym języku były wykładane na krakowskiej filozofii) nie na wiele się przydała, wrodzona dobroć połączona z niezgłębioną nauką nic nie pomogły, gdyż większość słuchaczów grała najspokojniej pod ławami w karty. Ciepło w salach Kolegium zwabiło tego dnia tak wielki zastęp filozofów. Jedni z nich drzemali, inni przypatrywali się grającym, jeszcze inni zajęci byli lekturą rzeczy znacznie od połączonej z Logiką Metafizyki weselszych (»Pierwiastki Annusi« i t. d.). Do grona zajętych grą w karty przyłączył się i Rafał. Czy profesor spostrzegł szczególne ożywienie na jego licu i wytłumaczył je sobie, jako skutek głębokości wykładu, czy, zatopiony w bezdennych głębiach dociekania, uczynił to bez namysłu, dość że zadał nagle Rafałowi kwestyę:
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.