płatnego na dniówkę. Szedł tedy wciąż tymi samymi szlakami, ale już, jak wóz bez koni, pchnięty z góry w wyżłobione koleje. Coraz mniej mając w oczach światła, coraz słabiej rozróżniając kontury spraw, a nawet twarze, czynił przecie swoje. Policzki przybrały barwę popiołu, kości ich wylazły. Oczy wwaliły się w swe doły. Usta zamilkły. Wreszcie czyny ręki były to już raczej znaki woli żywego ducha, niż akty ciała.
Oto teraz, siedząc po przebudzeniu na swym leżaku, zawinięty w płaszcz i wtulony w siebie, myślał, że musi wstać i iść na służbę. Niemoc przytłukła go, jak wieża. Ręce i nogi leżały cięższe od kloców dębowych.
— Pocóżeś tu, głupcze, został? — zadrwił z niego nagły, postronny śmiech szatański.
Usunęła się wraz przed wewnętrznem okiem duszy ściana domowa na obraz kotary, a za nią widać było nicość, nędzę i śmieszną trywialność poświęcenia. Patrzał przez chwilę na całe rzeczy, na początek i koniec ich, na wierzch i środek. Wszystko, co tu przedsiębrał, wsiąknie w ziemię tak samo, jak wsiąka deszcz, tak samo, jak wsiąka w ziemię krew zastrzelonego człowieka — i zginie. Śladu nie będzie. Któż jest, ktoby odróżnił drzewo, czerpiące soki ze dżdżu, od drzewa wyhodowanego ze krwi? Czyjeż oczy wyleją łzę? czyje piersi westchną? W mrok się rozpraszał ostatni brzask wytrzymałości.
— Już nie pójdę nigdzie! — cisnął słowo głośne, jak klątwę na nieszczęśliwych, którzy szelestu jego kroków wyglądają. Runął na wznak i zamknął oczy.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/338
Ta strona została uwierzytelniona.