łac ze ścianami, z których tynk oblatał, z pordzewiałemi kratami bram, a dziedzińcem trawą zarosłym — był jakoś niegościnnie zamknięty, gdy Rafał stanął u jego podwojów. Wszystkie okna były na głucho zasłonione zczerniałem płótnem firanek, drzwi pozamykane. Po upływie znacznego przeciągu czasu stary odźwierny dostrzegł wałęsającego się przychodnia i zapytał, czego sobie życzy. Gdy Rafał, pełen nieprzyjemnych uczuć, odpowiedział kim jest i co go sprowadza, ów człowiek powiódł go do bocznych skrzydeł pałacu. Szli przez długie korytarze, minęli jedną i drugą salę i znaleźli się wreszcie w obliczu księcia. Rafał ledwo go mógł poznać. Twarz jego zczerniała, zeschła i okryła się zmarszczkami. Oczy przygasły. Ten sam tylko grzeczny uśmiech ją rozwidniał, jak gdyby sztuczne światło rozpraszając zmrok wieczoru, który następuje niepowstrzymanemi falami.
— Z dawna myślałem, — rzekł książę po przywitaniu, — żeby cię mieć przy sobie. Kiedy napisałeś do mnie, ucieszyłem się prawdziwie. Jesteś mi potrzebny.
Rafał kłaniał się, z radością słysząc, że książę mówi do niego: ty.
— Musisz jednak wiedzieć, — ciągnął Gintułt, — że się zaprzęgniesz do pracy niemałej i ciągłej. Zajęty jestem książkami, pisaniem. Codziennie będziesz zmuszony spędzić ze mną kilka godzin na robocie. Później możesz czynić, co ci się podoba. Więc jakże?
— Jestem do dyspozycyi księcia pana.
— Dobrze. Umiesz po niemiecku?
— Tak. Umiałem, dosyć dobrze, ale przez cztery lata w domu nie miałem w ustach jednego wyrazu.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.