mawiał z Rafałem, który mimowoli bokiem się do niego usadowił. Wówczas przybysz spostrzegł całą wykwintność stroju kolegi. Jarzymski, pomimo jesiennego chłodu, miał na sobie długopoły frak ciemno-zielonego koloru z czarnym kołnierzem, złoconymi guzikami i żółtą podszewką, spodnie papuzie, kamizelkę koloru słomy, pluszowy cylinder i lśniące buty z żółtemi sztylpami. Nie był to już lekkomyślny młokos, chyłkiem wymykający się z pod wzroku opiekunów, lecz wykwintny, zimny i pewny siebie panek. Utył i zmężniał, aczkolwiek był wydelikacony jak kobieta. Jego czoło białe, jak alabaster, odbijało się od rdzawej twarzy, nasyconej żywą barwą krwi. Twarz ta, spojrzenie oczu, uśmiech i ruchy, wszystko oznaczało siłę, równowagę, spokój.
— Powiedz-no mi — cedził, nie śpiesząc się — gdzie ty mieszkasz? W jakimś tanim zajeździe, co? Przyznaj się... Ja nikomu nie powiem. W jakimś zajeździe, którego dobra opinia grasuje wciąż między Koprzywnicą a Zawichostem od czasów Wielkiego sejmu? co?
— Nie, ja mieszkam u księcia Gintułta.
— Gintułta! — zdziwił się Jarzymski tak bardzo i głęboko, że aż wyprostowany usiadł. — Tam, w tym pałacu pustym, jak trupiarnia?
— A tak.
— A skądże, przepraszam, taka konfidencya?
— Ja dawno już znam tego Gintułta.
— Prawda, prawda! teraz przypominam sobie, żeś to ty jego poniekąd wychowanek. Bo tu, uważasz, nikt z nim nie ma szczęścia... Za wysokie progi, a jakże!
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/024
Ta strona została uwierzytelniona.