było za drzwiami, do których właśnie zmierzał Jarzymski. U samych prawie podwojów nasunął się buńczucznie idącym przed oczy człowieczyna w haftowanym fraku z głową upudrowaną i czerwonym nosem. Kłaniał się do samej ziemi, nie spuszczając z Rafała badawczego oka w sposób napastniczy.
— Blacha ucztuje... — mówił z boleścią, przyciskając dłonie do piersi.
— Mój przyjaciel. Ja prowadzę. Słyszysz, Kaczorosiu?
— Słyszę, ach słyszę! Przecie nie mogę... Tu tyle saloników, dam cudowny gabinet hrabianki Rozalii, perłę...
— Idźże, Kaczorosiu, ode drzwi, żebym cię snadź nie skaleczył — prosił go rzewnie Jarzymski.
— Boję się! Wyznaję to ze skruchą. Na miły Bóg, boję się! Rotmistrz mię przestrzeli na wylot zatrutą kulą.
— Dawno ci się to, kochanku, należy za zmarnowanie tak pięknego pałacu. Słyszysz chyba przecie, co do ciebie mówię. Ja prowadzę!
Gospodarz klubu wzniósł oczy w kierunku zczerniałego sufitu, jakby wzywał Boga za świadka swej niewinności, i usunął się. Jarzymski otwarł drzwi z hałasem i wszedł pierwszy, prowadząc Rafała pod ramię.
Niewielka owalna sala, na której progu stanęli, była pełna gości. Szeroko rozsunięty stół zajmował jej środek. Stosy butelek, kosze z owocami, dzbany, piramidy cukrów, poprzewracane olbrzymie bukiety jesiennych kwiatów, piętrzyły się na tym stole, dokoła którego siedzieli i stali towarzysze zabaw księcia Pepi.
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.