Helena de With błąkała się po swym buduarze. Gruby dywan tłumił szelest jej kroków, adamaszkowe ściany zasłaniały od zewnętrznego szmeru. Było dokoła niej cicho, cicho i ciemno. Parna noc czerwcowa zeszła na ogród i dom, objęła wszystko wrzącym uściskiem. Liście drzew, zasłaniające okna, wisiały nieruchomie i ciężko, jak płyty, młotem wykute z żelaza... Helena zbliżała się do okien, wychodziła na balkon, wiszący ponad trawnikiem, znowu cofała się w głąb pokoju, miotając się bez wiedzy, bez woli...
Paliła ją suknia na ramionach i biodrach, cisnęły ją ciżmy ze śliskiego atłasu, dolegało jej związanie nieobjętych, nieogarnionych, ciężkich włosów. Tysiąc już razy pomyślała, żeby zrzucić suknie i rozpuścić włosy, ale za każdym razem ręce jej opadały bezwładnie i splatały się z boleścią. Spoglądała w czarną noc, stojącą między pniami drzew, w noc słabo poczerwieniałą u brze a od niezastygłej jeszcze żarnicy wieczornej, czy nadchodzącego już wschodu, w noc upalną, jak żelazo, gdy stygnie, i usta jej szeptały