szyły z miejsca spasione, rosłe konie. Na gościńcu za miastem poszły jeszcze lepiej z kopyta. Zakochani siedzieli przytuleni do siebie, czując, jak w ich żyłach przepływają te same strumienie ognia. Kiedy niekiedy tylko oddawali sobie wzajem kilka słów, słów-pieszczot, słów-uniesień. Konie parskały na równym, wyschłym gościńcu. Obłok kurzawy wstawał z pod ich kopyt, otaczał wasąg i podróżnych. Noc była księżycowa, widna. Nie postała na niebie ani jedna chmurka. Wiatr rzeźwy ciągnął od gór, gdzie niegdzie wywabiał z dolin wilgotne opary, mgiełki w tych miejscach zrodzone i nie chcące odejść. Dźwigał je po zboczach i garbach wyniosłych regli. Gościniec biegł dolinami gór, które wierzchołki swoje wznosiły coraz wyżej i wyżej. Szerokie lasy, czarne puszcze przelewały się z góry na górę, wznosiły i zniżały. I droga — to leciała w dół, ku rzece błyszczącej na kamieniach, to znowu wspinała się na przełęcze, wdzierała na strome zbocza. Tu i owdzie wyzierał ze szczytu góry kadłub skalisty i szarzał w świetle miesięcznem. Czasami droga szła przez modrzewiowe aleje, przez jaworowe ulice i świerkowe podgaja. Często bryka leciała z łoskotem wzdłuż uśpionych wsi podkarpackich, między stadami psów, skaczących na wysokość drabinek wozu. Wsie spały, były puste i jakby wymarłe. Ani jedno światełko nie zapowiadało w nich życia. Psy, ze wściekłością odpędzające wędrowców od tych schronisk, rosły w oczach i zdawały się być potwornego kształtu i ogromu. W jednem miejscu konie krótko wytchnęły przed zatarasowaną we wsi karczmą. Obok karczmy stała chata pod cieniem wielkich modrzewi. Światło księżyca przeni-
Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.